2020-06-15 19:23:18

Wspomnienie o kpt. Kazimierzu Rzucidło

Rozmowa przeprowadzona przez mł. insp. ZS Artura Szarego z kpt. Kazimierzem Rzucidło żołnierzem Armii Krajowej, organizacji „Niepodległość” i Delegatury Sił Zbrojnych oraz członkiem Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”.


Kazimierz Rzucidło s. Stefana, ur. 27 października 1925 r. w Rudnej Wielkiej. Konspiracyjne pseudonimy: „Kowal” (ZWZ-AK), „Rzuk” (DSZ), „Żegota” (WiN). Awanse: strzelec (1943), kapral (maj 1944), plutonowy (wrzesień 1944), sierżant (styczeń 1945), podporucznik (2002) porucznik (2006), kapitan (2015). Rodzinę założył w 1950 r. Pierwszy, konspiracyjny ślub ze Stefanią Czyż, którego udzielił kapelan placówki AK „Grab” - Głogów Małopolski ks. Antoni Olejarka odbył się w Rudnej Wielkiej. Pierwsza żona zmarła 19 marca 1951 r. Obecną żoną jest Czesława z d. Rączy (ślub 1962 r.). Dzieci: Witold, Marek, Magdalena. Po zakończenia wojny przez 11 lat Kazimierz Rzucidło ukrywał się przed komunistycznymi władzami bezpieczeństwa. Od 1957 r. zamieszkały w Rzeszowie.

  • Kiedy i w jakich okolicznościach został pan wciągnięty do struktur Polskiego Państwa Podziemnego?
  • To dłuższa historia. Na początku należy wyjaśnić, iż do wybuchu II wojny światowej w 1939 r. ukończyłem Szkołę Powszechna w Rudnej Wielkiej i Rzeszowie (6 lat nauki). Zatem mogłem dalej uczyć się w Rzeszowie. Kryzys wojenny zmusił mnie jednak do podjęcia pracy, gdyż moja mama nie dawała sobie rady. Ojciec przebywał na emigracji zarobkowej w Kanadzie. Siłą rzeczy kontakt w czasie okupacji został z nim zerwany. Na początku podjąłem pracę i jednocześnie naukę zawodu u stryja Józefa w Rudnej Wielkiej, który był szewcem. Jednak już wczesną wiosną 1941 r. zgłosiłem się do urzędu pracy w Rzeszowie, skąd urząd pracy pod nadzorem policji ostawił mnie do Baudienstu  - była to okupacyjna służba budowlana w Generalnym Gubernatorstwie. Tamtejsi urzędnicy skierowali mnie do budowy lotniska w Jasionce. Po kilku tygodniach wyczerpującej pracy w ciężkich warunkach ciężko zachorowałem na anginę. Moja choroba przeciągnęła się aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej (czerwic 1941). Kiedy po przejściu choroby byłem zmuszony na powrót stawić się Baudienstie, tym razem polecono mi prace w rzeszowskim WSK, przy silnikach samolotowych. Silniki najprawdopodobniej pochodziły z maszyn uszkodzonych podczas walk na froncie wschodnim.
  • Na czym polegała ta praca?
  •  Otóż pracowaliśmy w dwóch siedmioosobowych grupach. Jedna grupa rozładowywała z wagonów kolejowych silniki, rozbierała je na części, które musiały zostać dokładnie umyte. Wszystko to trafiało do wykwalifikowanych pracowników i inżynierów WSK, którzy poddawali je kontroli i wymieniali uszkodzone elementy oraz na powrót składali silniki. Z kolei druga nasza grupa zabierała z hali montażowej złożony silnik, przewoziła go na hamownię i przygotowała do prób przeciążeniowych. W czasie pracy na WSK ktoś podsunął nam pomysł, aby w czasie rozładunku celowo uszkadzać niemieckie silnik i przez to opóźniać ich naprawę. Był to pracownik WSK, którego nazwiska dziś nie pamiętam, ale jestem przekonany, że musiał to być zaprzysiężony członek Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). On podpowiedział nam, w jaki sposób uszkadzać silnik, aby nie wzbudzić podejrzenia okupantów.
  • Zatem prowadził pan z kolegami działalność sabotażową, a może nawet dywersyjną?
  •  Tak jest. Jak się okazało, było to bardzo niebezpieczne. Ale młody człowiek nie zdawał sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Co prawda praca przy silnikach trwała do września 1941 r., a potem przenieśli mnie do przebudowy ulicy Hetmańskiej w Rzeszowie. W międzyczasie Niemcy odkryli nasze działania sabotażowe na WSK. Trafiłem pod sąd. Zostałem skazany na pięć lat pracy w obozie w Pustkowie pod Dębica.
  • Z Rzeszowa wywieziono pana do Pustkowa?
  • Tak. Z Rzeszowa wywieziono mnie i jeszcze ośmiu kolegów. Niestety, do dziś większość nazwisk uleciała z pamięci. Po drodze trafiliśmy jeszcze do siedziby Gestapo w Dębicy. I tam dostaliśmy takie lanie, że trudno nawet wyobrazić sobie i opisać. Leżeliśmy brzuchami na ławkach, ze związanymi rękoma pod siedziskiem, a gestapowcy bili nas czym popadło po całym ciele. Potem do Pustkowa, około osiem km od Dębicy. Były tam wówczas dwa obozy: jeden dla jeńców wojennych, pamiętam, że byli tam jeńcy armii sowieckiej, a drugi karny obóz Baudienstu oraz obóz żydowski.
  • Rzecz jasna, w Pustkowie nie przebywał pan przez resztę okupacji.
  •  Po dziesięciu miesiącach zostałem stamtąd wyciągnięty dzięki pomocy ówczesnego sekretarza gminy Świlcza, Franciszka Styki z Rudnej Wielkiej. Moja matka uprosiła go, żeby napisał podanie o zwolnienie. Trzeba je było przedstawić rzeszowskiemu staroście, hitlerowcowi Heinzowi Ehausowi do podpisu. Ale i na to był sposób. Jego osobisty sekretarz w odpowiednim momencie podsuwał mu podobne dokumenty, a on podpisywał je nawet nie czytając. Takim sposobem 30 czerwca 1942 r. wróciłem do Rudnej Wielkiej.
  • I tu się już zaczęła prawdziwa konspiracja?
  •  Tu trafiłem do grupy moich rudzieńskich kolegów, którzy już byli członkami Armii Krajowej. Przypomnę, że Armia Krajowa (AK) formalnie powstała 14 lutego 1942 r. na bazie Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), po akcji scaleniowej wszystkich bojowych organizacji uznających polskie zwierzchnictwo wojskowe w Londynie. Zatem po powrocie z Pustkowa najpierw podjąłem prace przy melioracji okolicznych łąk. Byłem pod kierownictwem robót Franciszka Sagana, żołnierza AK o ps. „Grabik”. Pracowałem z Franciszkiem Mazurem. W drugiej grupie pracowali: Kazimierz Gąsior, ps. „Zamora”, Marian Międlar oraz Władysław Orbaczewski. Po zmeliorowaniu łąk dostaliśmy się do pracy na kolei. Koledzy zajmowali się doglądaniem torowiska na odcinku między Rudną Wielka a Trzcianą, ja zaś trafiłem do parowozowni w Rzeszowie. W pamiętnym dniu 15 sierpnia 1942 r. zostałem zaprzysiężony przez Kazimierza Gąsiora, ps. „Zamora” do Armii Krajowej.  Jest to dla mnie szczególna data: Święto Wojska Polskiego i moje wstąpienie do podziemnej armii polskiej.
  • Na czy polegała praca konspiracyjna?
  • Na początku dość długo czekałem na przydział zadań. Od 15 sierpnia do 10 listopada, dwa albo trzy razy przeczytałem konspiracyjną gazetkę Na Posterunku, którą dostałem od Gąsiora. Potem trafiłem na podstawowe – unitarne szkolenie wojskowe. Trwało ono ponad cztery miesiące, od 10 listopada 1942 r. do 30 marca 1943 r. Prowadził je podoficer 17 Pułku Piechoty, rudnianin kpr.  Władysław Grabowski. Razem ze mną  szkoliła się czwórka kolegów: Kazimierz Godkowski, Franciszek Mazur, Stefan Trzeciak i ja. Ćwiczenia odbywały się 2-3 razy w tygodniu, wieczorową porą. Zakonspirowane były w dużej oborze u Grabowskiego.
  • Czy w tym okresie całą aktywność Armii Krajowej pochłaniały szkolenia?
  • Na pewno szkolenia i kursy były wówczas w centrum uwagi. Ja sam uczestniczyłem w szkoleniu, a równolegle, od stycznia 1943 r., uczestniczyłem w działaniach grupy zabezpieczającej kurs podchorążych, którego część teoretyczna – wykłady odbywała się w rodzinnym domu Franciszka Sagana, ps. „Grabik” w Rudnej. Kurs ten jest szerzej opisany w literaturze , ja przypomnę tylko tyle, że brali w nim udział: Wiktor Błażewski, Józef Lis, Kazimierz Gąsior, Franciszek Sagan, Zbigniew Nędza i bracia Krauzowie z Rzeszowa- Czekaja. Moim zadaniem było zapewnienie ochrony instruktorom dojeżdżającym pociągiem z Rzeszowa na zajęcia oraz, w czasie trwania wykładów, dyskretna obserwacja okolicy domu Saganów (wraz z młodszym bratem „Grabika”, Kazimierzem Saganem).
  • To było niebezpieczne?
  • Wie pan, z tym było różnie. Pamiętam, jak raz w czerwcu 1943 r. miałem w Rzeszowie odebrać pistolet potrzebny na zajęcia kursu. Umówiony człowiek miał na mnie czekać w bramie kamienicy Scheitera, na tzw. Scheiterówce. Na hasło miał mi przekazać broń, a ja miałem ją zabrać i przywieźć do Rudnej Wielkiej. Cała akcja przebiegła bez żadnych komplikacji, ale ponieważ pierwszy raz w życiu miałem w kieszeni pistolet, całą drogę paraliżowała mnie myśl, że mogę być śledzony… ba, byłem przekonany o ty, że mijający mnie przechodnie wiedzą o tym. Kiedy już dotarłem na miejsce przeznaczenia do Rudnej, poczułem, że cały jestem mokry, oblany zimnym potem. W późniejszym czasie nie raz miałem przy sobie naładowaną broń. Nie raz brałem udział w niebezpiecznych akcjach. Człowiek przywykł, oswoił się z bronią i niebezpieczeństwem. Widzi pan, z tym bywa różnie…
  • A jak trafił pan do grupy bojowej rzeszowskiego inspektoratu?
  •  Niedługo po zakończeniu kursu podchorążych w Rudnej Wielkiej została tu utworzona dyspozycyjna bojówka pod dowództwem kpr. pchor. Wiktora Błażewskiego, ps. „Orlik”. Jej zainicjowanie było podyktowane trzema czynnikami: bliska odległość od siedziby inspektoratu AK, tj. Rzeszowa i dobra z nim komunikacja (drogowa i kolejowa), względny spokój i bezpieczeństwo (w Rudnej Wielkiej nie było niemieckich konfidentów), a po trzecie, po przeprowadzonych szkoleniach i kursach okazało się, że z okolic Rudnej pochodzi silna grupa odważnych i utalentowanych bojowników podziemia.
  • Kto wszedł w skład bojowej grupy „Orlika”?
  • Do tej pierwszej bojówki należeli, oczywiście, Wiktor Błażewski oraz: Edward Salach, Władysław Godkowski, Kazimierz Rusin, Franciszek Sagan, Władysław Wójcik – wszyscy z Rudej Wielkie. Oprócz nich byli też chłopcy z Pogwizdowa Nowego: Fabian Waltoś, Henryk Sawuła, Józef Porada, a także z Miłocina, bracia Tadeusz i Władysław Kogutowie.
  •  Pan, choć nie wszedł na samym początku w jej szeregi, to jednak blisko z nimi współpracował.
  • Jednym  z pragmatycznych zadań grupy „Orlika” było zdobywanie broni z przejeżdżających niemieckich pociągów trasą przez Rudną Wielką: Przemyśl-Rzeszów i dalej: Rzeszów-Tarnów. Przypomnę, że większość chłopców z tej bojówki, a także ja, pracowaliśmy na kolei. W tym czasie transportami kolejowymi z wschodniego frontu  przesyłano zdobyczną radziecką broń. Nasz proceder polegał na tym, że podczas zmiany obsługi transportu na  rzeszowskim dworcu zachodnim do wagonów wsiadali nasi chłopcy i pomiędzy Rudną Wielką a Świlczą odsuwali drzwi i wyrzucali stamtąd broń, amunicje, sprzęt i oprzyrządowanie wojskowe. Na tym odcinku kolei, w pobliżu skarpy czekała kolejna grupa, której zadaniem było podjęcie wyrzuconego sprzętu, ukrycie go i przechowanie do następnej nocy (wszystko dobywało się po zmroku), aż wyznaczeni kurierzy inspektoratu przejmą docelowo łup i ukryją w tajnych magazynach na czas zbrojnego powstania.
  • W końcu znalazł się pan w dyspozycyjnej bojówce Inspektoratu Rejonowego Armii Krajowej w Rzeszowie, która podlegała bezpośrednio Inspektorowi kpt. Łukaszowi Cieplińskiemu?
  • Otóż 9 marca 1944 r., według nowych wytycznych o prowadzeniu sabotażu na ziemiach okupowanych Rzeczpospolitej Polskiej, wówczas kpt. Ciepliński wydał rozkaz o powołaniu bojówki dyspozycyjnej inspektoratu. Do bojówki inspektoratu weszli: pchor. Stanisław Panek, ps. „Gil” (dowódca), pchor. Wiktor Błażewski, ps. „Orlik (zastępca dowódcy), a także:  Edward Salach, Władysław Godkowski, Kazimierz Rusin, Henryk Sawuła, Fabian Waltoś, Józef Porada, Tadeusz Kogut. Chrztem bojowym pododdziału był wyjazd do Krakowa w celu odbicia Komendanta Okręgu AK Kraków, płk. Józefa Spychalskiego. Pierwszy wyjazd i próba uwolnienia zostały podjęte 28 marca 1944 r. Moim zadaniem było rozeznanie terenu i bezpieczne umieszczenie grupy w pociągu. Wsiadali oczywiście na stacji Rudna Wielka.  Jak się później okazało, ten pierwszy wyjazd i dwa kolejne (podjęte w maju), nie  doprowadziły do odbicia dowódcy – płk. Spychalskiego. Niemcy dość szybko wywieźli go do KL Sachsenhausen. Niemniej jednak nasza bojówka w Krakowie przy ul. Botanicznej zmuszona była podjąć walkę, gdyż została zdekonspirowana prze niemiecki patrol. Żołnierze pchor. „Gila” w czasie wymiany ognia zastrzelili trzech hitlerowskich oficerów, kilku kolejnych ranili, a wycofując się sami nie ponieśli żadnych strat. Z tego powodu myślę, że akcję tę należy uznać za częściowo udaną. Dodam jeszcze, że od 25 kwietnia 1944 r. zostałem oficjalnie włączony do tej bojówki. Brałem też udział w zabezpieczeniu wszystkich trzech wyjazdów do Krakowa.
  • W sierpniu 1944 r. na Rzeszowszczyznę wkroczyła Armia Czerwona. Okupacja hitlerowska ustąpiła miejsce nowemu, sowieckiemu zniewoleniu. Jak Pan wspomina ten czas wprowadzania „porządków” przez „wyzwolicieli” ze Wschodu?
  • Armia Krajowa stworzyła własne struktury administracyjno-porządkowe. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać naiwne, ale wówczas szykowaliśmy się do przejęcia obowiązków gospodarzy naszych ziem. Akowcy i przedstawiciele Polskiego Państwa Podziemnego mieli już przed akcją „Burza” wyznaczone funkcje i obowiązki, które powinni przejąć po wyzwoleniu. Życie szybko zweryfikowało plany naszych dowódców. Nastąpiło brutalne zderzenie z twardą rzeczywistością. Po epizodzie wspólnej walki przeciw niemieckiemu okupantowi Armia Czerwona, a przede wszystkim NKWD, zaczęły nas wrogo traktować. Już w szóstym dniu po wyzwoleniu Sowieci zażądali zdania broni przez akowców i podporzadkowania się administracji lubelskich komunistów. Żołnierze Armii Krajowej mieli zgłaszać się do armii gen. Zygmunta Berlinga. Przyparte do muru i postawione przed wizją zbliżającej się konfrontacji, walki z komunistami, dowództwo AK podjęło działania uprzedzające. Polegały one na wprowadzeniu swoich ludzi i przejęciu kontroli nad powstającymi strukturami Milicji Obywatelskiej. Stąd rozkaz rzeszowskiego Inspektora, kpt. Łukasza Cieplińskiego, aby żołnierze podziemia, szczególnie ci, którzy przez wybuchem wojny służyli w policji, teraz wstępowali do MO. Zgłosili się wówczas Józef Koryl, Stanisław Szeliga, Paweł Czyż, Ludwik Lachcik i inni. Mieli oni rozpracowywać od środka wrogą, represyjną organizację.
  • Z kolei Urząd Bezpieczeństwa rozpracowywał Was i dążył do rozbicia najpierw Armii Krajowej, a później kolejnych niepodległościowych organizacji. Byliście tropieni, wyłapywani i zabijani przez sowiecki i polski aparat terroru.
  • We wrześniu lub październiku 1944 r. wywiad doniósł, że na terenie wsi Rudna Wielka i Rudna Mała oraz Pogwizdów działa konfident UB. Jest on tak zakonspirowany, że ma z nim kontakt tylko szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Na przełomie 1944/1945, przed ruszeniem ofensywy Sowietów na Zachód „Tolek” ( ppor. Wiktor Błażewski, ps. „Orlik”) przyjechał do Rudnej z informacją, że nasi przełożeni wiedzą, kim jest ów konfident. Jednak dowództwo AK nie chce go dekonspirować, ani też, przynajmniej na razie, zlikwidować. Wówczas nikt z nas nie znał tożsamości donosiciela, dziś mogę powiedzieć, że był nim Szymon Rusin, na UB miał pseudonim „Szarotka”, z Rudnej Małej - przedwojenny komunista i kłusownik, skazany w latach 30. na dożywocie za śmiertelne postrzelenie kolegi. W 1939 r. zbiegł z więzienia, przez co poszukiwali go także Niemcy. Po wkroczeniu Sowietów znalazł dla siebie miejsce w nowej, zakłamanej i podstępnej rzeczywistości.
  • Jakie działania podjęli wobec niego wasi dowódcy?
  • Trudno ustalić. Wydaje się, że miał pozostawać pod obserwacją. W pierwszych dniach po rozwiązaniu AK (styczeń 1945) Ciepliński kazał przenieść się „Tolkowi” do Rzeszowa, żeby to on nie był zdekonspirowany przez „Szarotkę”. Wiktor Błażewski wykonał rozkaz. Zamieszkał na kwaterze z kuzynem, przy ul. Bema.
  • Dla bezpieczeństwa miał nie pokazywać się w Rudnej Wielkiej?
  • Tak. Niemniej jednak kilka razy spotkaliśmy się dla przekazania ważnych informacji oraz rozkazów naszego dowództwa.
  • Jakie to były informacje i rozkazy?
  • Otóż na terenie placówek ZWZ-AK „Świerk” i „Grab” obejmującym w znacznej mierze obszar ówczesnej gminy Świlcza jeszcze w czasie niemieckiej okupacji samorzutnie wytworzyło się kilka niewielkich grup rabunkowych. Rekrutowali się oni w większości z żołnierzy podziemia (AK i BCh). Traktowali wojnę i przymusowe konfiskaty jak sposób na życie. Konfiskaty te przekształciły się w pospolite rabunki. O działaniu grup wspominał w swym opracowaniu por. Józef Frankiewicz, ps. „Marcin” z Trzciany, dowódca Placówki AK „Świerk”. Wśród samozwańczych „oficerów” zdemoralizowanych grup wymienia on m.in. Wojciecha Kocana z Przybyszówki, Franciszka Rejmana z Błędowej Zgłobieńskiej i Leona Słowika z Bratkowic. Pamiętam, że w kwietniu 1945 r. przyjechał  do Rudnej „Tolek” Błażewski z rozkazem od kpt. Adama Lazarowicza, żeby rozpracować i zlikwidować grupę Leona Słowika, ps. „Uzda”. Niestety, przedwczesna śmierć „Orlika” uniemożliwiła przeprowadzanie operacji w Bratkowicach i okolicznych wsiach, skąd rekrutowali się członkowie oddziału „Uzdy”.  Podobny rozkaz otrzymał ppor. Franciszek Czajak-Rudnicki, ps. „Lampart” dotyczący oddziału Kocana. Grupę Kocana – „Czarnego Sędzi” udało się unieszkodliwić, a jego samego zlikwidować dopiero w kwietniu 1946 r. w Przybyszówce.
  • Wspomina Pan o śmierci Wiktora Błażewskiego „Orlika”. Jak wiadomo, był Pan świadkiem tego tragicznego wydarzenia. W jakich okolicznościach do niej doszło?
  • Ppor. „Orlik” przyjechał do Rudnej na urodziny siostry, Janiny Błażewskiej w dniu 16 maja 1945 r. około godziny siedemnastej. Przyszedł do domu swojego żołnierza, plut. Edwarda Salacha, ps. „Sam”. Miało to być miejsce naszego spotkania. Ponieważ nie zastał zarówno Edka, jak i mnie, powiedział matce „Sama”, Apolonii Salachowej żeby przekazała mi informację, abym na niego czekał w domu Salachów do godz. 23.00. Około godz. 22.00 pojawiłem się w domu Salachów i zostałem poinformowany o wizycie i poleceniu „Tolka”. Po 23.00 przyszedł Edek Salach i razem czekaliśmy na naszego dowódcę. Kiedy minęła północ, a „Tolka” wciąż nie było poszliśmy obaj z „Samem” na nocleg do kryjówki przygotowanej w sezonującym się drzewie (do budowy domu), która znajdowała się w obejściu sąsiada Tomasza Czyża. W kryjówce były przygotowane do obrony 4 pistolety maszynowe Sten i 4 zwykłe pistolety – 9 milimetrowy rewolwer Enfield i 11 milimetrowy pistolet Colt. Była to broń zrzutowa. Mieliśmy też kilkadziesiąt granatów. Około godz. 5.15 obudził nas niepokojący ruch ludzi. Jak się okazało, była to obława połączonych sił Urzędu Bezpieczeństwa i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Szli oni do domu Edka Salacha. Prowadził ich niejaki Tadeusz Wąsik pochodzący z Bratkowic, który mieszkał u swoich kuzynów Wójcików w Rudnej Wielkiej. Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Nic nie mogliśmy zrobić. Zostaliśmy w kryjówce, przygotowując się do ewentualnej akcji pomocy „Orlikowi”. Mieliśmy w pogotowiu 3 Steny – po jednym dla nas, trzeci dla naszego dowódcy, który mógł być już  w tarapatach, do kieszeni włożyliśmy po kilka granatów. I w tym momencie doleciały do naszych uszu trzy pojedyncze strzały. Były to śmiertelne strzały, którymi ubecy zabili ppor. Błażewskiego.
  • Później dowiedział się Pan, co wydarzyło się w domu Salachów…
  • Tak, dowiedziałem się. „Tolek” przyszedł do domu około godziny pierwszej po północy i położył się spać w niewielkim pokoju przylegającym do izby. Pistolet Colta włożył pod poduszkę. Funkcjonariusze UB przyszli po niego około godziny piątej nad ranem. Później okazało się, że była to duża i dobrze zaplanowana obława, w którą zaangażowane były znaczne siły UB i KBW dowiezione czterema ciężarówkami. Ich celem był ppor. Wiktor Błażewski - „Orlik” oraz członkowie jego grupy bojowej: plut. Edward Salach, ps. „Sam”, plut. Władysław Gotkowski, ps. „Lis” oraz ja, również w stopniu plutonowego. W czasie obławy aresztowano mojego kolegę z poakowskiej bojówki Józefa Polaka. U niego w obejściu zlokalizowany był nasz magazyn broni, którego, na szczęście, nie udało się znaleźć funkcjonariuszom. Aresztowano także Władysława Grabowskiego. Ten miał pecha, bo znaleziono u niego karabin. Polaka wypuszczono po niecałych dwóch dniach, a Grabowski był przez dwa tygodnie torturowany w ubeckiej katowni.
  • Co stało się z ciałem ppor. Błażewskiego?
  • Przez kilka godzin leżał on w kałuży krwi w ogrodzie Jana Czyża, tuż przy obejściu Salachów. Około godziny ósmej ściągnięto sołtysa Rudnej Wielkiej, Walentego Skupnia i wydano mu polecenie, aby zorganizował transport. Skupień był członkiem Armii Krajowej i miał pseudonim „Brzoza”. Zdawał sobie sprawę, że to ważne zadanie, bo osoba, która powiezie ciało „Orlika” będzie też prawdopodobnie świadkiem jago pochówku. Zdecydował, że zrobi to osobiście. Zaprzągł konia do furmanki i to on miał oddać „Tolkowi” ostatnia posługę. Niestety, ubecy kazali mu zawieźć ciało do ich siedziby na ul. Jagiellońskiej w Rzeszowie i złożyć je pod murem, w podwórzu.
  • I nie wiadomo, gdzie spoczął „Orlik”?  
  • Kazimierz Dziekoński „Bruno” wskazał mi prawdopodobne miejsce pochówku „Tolka” przy ul. Mochnackiego w Rzeszowie. Podzieliłem się tą wiedzą z prof. Krzysztofem Szwagrzykiem z Instytutu Pamięci Narodowej. Liczę na to, że uda się odnaleźć i godnie, z wojskowymi honorami pochować mojego dowódcę, Niezłomnego Żołnierza Rzeszowszczyzny.
  • Po zabiciu ppor. Błażewskiego już prawie nieustannie musiał się Pan ukrywać?
  • Do 1946 r. mogłem jeszcze działać i pokazywać się w okolicy domu i w wiosce. Od 1947 r., kiedy ledwo udało mi się uciec z niespodziewanej obławy, już ukrywałam się nieustannie, nie dając znaku życia przez dziewięć długich lat.
  • Gdzie się pan ukrywał?
  • Głównie na terenie rodzinnej wsi Rudnej Wielkiej, ale też w Waszkowie k. Bojanowa, w Krakowie czy w Tarnowie-Rzędzinie.
  • Był Pan kawalerem w tym czasie, czy to pomagało w konspiracji?
  • Na pewno. Ale już w 1950 r. zawarłem konspiracyjny ślub ze Stefanią Czyż. Sakrament pobłogosławił w rudzieńskim kościele ks. Antoni Olejarka, tamtejszy proboszcz, a w czasie wojny kapelan placówki AK „Grab”. Żona zmarła na serce półtora tygodnia po urodzeniu naszego syna Jacka, tj. 19 kwietnia 1951 r. W szpitalu udało mi się odwiedzić ją tylko trzy razy. Jeszcze na dwa dni przed jej śmiercią dałem łapówkę lekarzowi, żeby się nią dobrze zajął. Zapewniał, że wszystko jest na dobrej drodze i że niedługo ją wypisze do domu. Niestety, zmarła…
  • Co stało się z synem?
  • Mojego syna ze szpitala odebrała szwagierka, Monika Czyż. To ona przejęła nad nim prawną i rzeczywistą opiekę rodzicielską. Jacka widywałem bardzo rzadko – zwykle w nocy, kiedy spał, a mnie udało się niepostrzeżenie przekraść do ich domu. Pamiętam szczególnie dramatyczne chwile, kiedy synek miał trzy lata i zachorował na zapalenie opon mózgowych. Konieczna była pomoc lekarska. Poszliśmy ze szwagierką i dzieckiem na pociąg, który odjeżdżał z Rudnej do Rzeszowa trzydzieści minut po północy. Tak się złożyło, że na rzeszowskiej stacji milicja przeprowadzał akurat wtedy drobiazgową kontrolę pasażerów. Miałem co prawda fałszywe dokumenty jeszcze z czasów okupacji. Miałem też zawsze przy sobie pistolet. Wszystko, co najgorsze mogło wówczas się zdarzyć, a użycie broni w tych okolicznościach dałoby tylko tragiczny finał. Zachowałem zimną krew i tuląc na rękach zawinięte w koc dziecko ruszyłem odważnie w kierunku milicjantów. Idąca obok mnie szwagierka powiedziała do mundurowych, że z chorym dzieckiem spieszmy się do szpitala. Udało się… nikt nas nie zatrzymał, nikt nie próbował legitymować…
  • W szpitalu też poszło wszystko sprawnie?
  • Niestety. W szpitalu nas nie przyjęli. Zatem szybka decyzja – jedziemy do doktora Stanisława Krzysia, do Głogowa. Syna i jego opiekunkę odprowadziłem do autobusu (był to samochód ciężarowy zaadaptowany do przewozu ludzi). Ja sam poszedłem do Głogowa piechotą. Jak się okazało, na miejscu byłem szybciej, niż autobus. Początkowo doktor Krzyś nie chciał nas przyjąć, gdyż była godzina 6.30. Moja stanowczość i upór uświadomiły mu, że sytuacja jest nadzwyczajna. Krzyś w czasie okupacji był lekarzem naszej placówki, dlatego myślę, że choć nie przedstawiłem mu się, doskonale wyczuł, w czym rzecz. Zbadał mojego syna, zdiagnozował groźną chorobę. Nie ukrywał, że dziecko może nie przeżyć, a najbliższa doba da rozstrzygnięcia. Zrobił Jackowi zastrzyk i kazał przyjechać na drugi zastrzyk, po południu, jeżeli dziecku uda się przeżyć. Bóg nad nami czuwał i tym razem. Syn przeżył!
  • Tyle długich miesięcy i lat spędził Pan ukrywając się. Jak wyglądało zwykłe, codzienne życie w ukryciu?
  • Tak, jak powiedziałem, większość czasu ukrywałem się w Rudnej. Dzień spędzałem w okolicznych polach. Nocowałem w stodołach. Stodoły w tych czasach nie były zamykane na kłódkę, stąd stosunkowo łatwy był do nich dostęp. I tak kolejne pory roku: wiosna, lato, jesień, zima. Z mojej perspektywy były lepsze i gorsze pory roku. Najkorzystniejsze warunki były po żniwach, latem i jesienią. Kiedy sąsieki wypełniały się snopami zboża, łatwiej było przygotować w nich kryjówkę. Najtrudniejszy okres to wiosna, przednówek. Opustoszałe stodoły już nie dawały takiego schronienia.
  • Jak zdobywał Pan niezbędne środki do utrzymania, żywność?
  • Dopóki istniała jeszcze konspiracja, nawet w stanie szczątkowym, nam, żołnierzom wypłacany był żołd. Z każdym miesiącem coraz skromniejszy. Ale jeszcze w okresie pracy w Zrzeszeniu „Wolność i Niezawisłość” jakieś niewielki środki finansowe miałem zapewnione. W tym czasie też „dorabiałem”, uskuteczniając wymianą handlową pomiędzy wsią a miastem: nabiał, jajka, jabłka. W na przełomie 1947/1948 r. mój ojciec z USA przesłał mi 50 dolarów. Te pieniądze chciałem wykorzystać na planowaną ucieczkę na Zachód. Przekupiłem marynarza w Gdyni, który miał mnie ukryć w ładowni statku płynącego do Szwecji. Niestety, nic z tego nie wyszło, a pieniądze przepadły. Po aresztowaniach ostatniego Zarządu Głównego „WiN” – grupy Cieplińskiego w 1948 r. byłem zdany wyłącznie na rodzinę i swoją zapobiegliwość. Moja mama Maria dostarczała mi niezbędną żywność, ale nie bezpośrednio. Wiktuały zostawiała w umówionych miejscach. Kontakty z ludźmi, nawet z członkami rodziny, ograniczyłem prawie do zera. W tym czasie nauczyłem się wytwarzać drewniane kasetki: w środku wyściełane atłasem, a z zewnątrz wyklejane plecioną słomą. Popyt na nie był praktycznie nieograniczony, a cena stosunkowo wysoka. Za jedną kasetkę dostawałem 110 złotych (miesięczna pensja kolejowego robotnika wynosiła wówczas 400 zł). W tym handlu pośredniczyła moja siostra, Zofia, która zanosiła je do komisu. Był to jakiś sposób zdobycia środków niezbędnych do utrzymania.
  • Co czuje człowiek, który przez kilkanaście lat żyje w ciągłym niebezpieczeństwie, stresie, który przez dziewięć lat pozostaje w totalnym ukryciu i prawie zupełnie nie kontaktuje się z ludźmi?
  • Były momenty nerwowego załamania. Był czas, że wątpiłem w istnienie Boga… bo gdzie On jest, sam siebie pytałem, że po tylu latach walki i poświęceń dla Ojczyzny i dla bliźnich cały świat się bawi i cieszy życiem, a ja musze ukrywać się jak zwierzę. Muszę żyć w nieustanym strachu o siebie i moich najbliższych. Dużo wtedy czytałem. Także Pismo Święte. Za wszelką cenę nie chciałem utracić wiary… Ale wówczas powodem trwania był szacunek i miłość do mojej mamy Marii. Nie chciałem jej zawieść. I tak się stało. Wytrwałem.
  • Pańska konspiracyjna biografia przypomina historię ostatniego niezłomnego żołnierza Rzeczypospolitej, sierż. Józefa Franczaka, ps. „Lalek”. Panu udało się przeżyć i wrócić do normalnego życia…
  • Miałem więcej szczęścia, choć podobne ryzyko wpisane było i w moje życie. Mogli mnie ubecy zlokalizować i potraktować jak sierż. Franczaka. Przez wszystkie lata ukrywania nie rozstawałem się z bronią, więc przy ewentualnej próbie aresztowania na pewno bym walczył. Na szczęście do tego nie doszło, a los uśmiechnął się do mnie. Moja kuzynka Zofia z d. Salach była żoną oficera Milicji Obywatelskiej w Gliwicach. On podczas narady w pierwszych dniach 1956 r. dowiedział się o przygotowywanej amnestii. Na jej podstawie ujawniających się bojowników niepodległościowego podziemia prokuratorzy mieli przesłuchać, zaprotokołować zeznania i zwolnic. Kuzynka niezwłocznie przekazała mi tę informację, a ja przez kolejne dni biłem się z myślami. Ponieważ byłem już u kresu wytrzymałości psychicznej i fizycznej, postanowiłem zaryzykować. W mojej głowie kotłowały się myśli, że jestem tak wycieńczony, iż zostało mi najwyżej kilka miesięcy, może kilka lat życia. Zaryzykowałem! 13 lutego 1956 r. – była to sobota i ostatki – zgłosiłem się do Wydziału IV Wojewódzkiej Prokuratury w Rzeszowie. Stanąłem przed prokuratorem Władysławem Biernatem. Byłem przesłuchiwany bez przerwy przez 4 dni, po czym zwolniono mnie. Skierowany zostałem na badania lekarskie. Rzeszowscy lekarze przepisali mi całe worki lekarstw, wśród nich zarówno witaminy, jak i leki stosowane w chorobach nerwowych. Miałem na tyle wyostrzoną świadomość, że zacząłem przyjmować jedynie witaminy, a z odpisami recept skonsultowałem się z profesorem medycyny z Karkowa, którego poleciła mi znajoma. Profesor przyznał mi rację. Zgodził się podjąć leczenia mnie pod warunkiem, że będę bezwzględnie stosował się do jego zaleceń. Podstawowym zaleceniem było absolutne wyciszenie i odpoczynek. Nie mogłem na to przystać. Chciałem się uczyć, pracować, aby nadrobić stracony czas młodości. Również Urząd Bezpieczeństwa, przemianowany później na Służbę Bezpieczeństwa nie dawał mi spokoju. W latach 1956-1988 średnio raz w miesiącu byłem wzywany na przesłuchania. Czepiali się mnie i nękali pod byle pretekstem. Wytrzymałem i to!
  • Był Pan również ostatnim dysponentem magazynu broni zabezpieczonej po rzeszowskim inspektoracie AK?
  • Tak jak wspominałem, magazyn broni zbudowaliśmy w obejściu Józefa Polaka. Broń ostatni raz była przeglądana i konserwowana w 1948 r. Nie przyznałem się do niej w czasie przesłuchań w 1956 r. Dopiero w 27 września 1999 r. magazyn ten ujawniłem władzom niepodległej Rzeczypospolitej. Zgodnie z ustawą uchwaloną w maju 1999 r. o amnestii zawiadomiłem Wojewódzkiego Komendanta Policji o mojej wiedzy na temat magazynu poakowskiej broni i amunicji. Wspólnie z policjantami z grupy antyterrorystycznej z Zaczernia wydobyliśmy kilka sztuk broni krótkiej (pistolety i rewolwery), dwa pistolety sygnałowe, siedemnaście karabinów maszynowych, granatniki PIAT, zapasy amunicji do tejże broni oraz 35 kilogramów trotylu i 20 kg plastycznego materiału wybuchowego, tzw. plastiku. Te wojenne pamiątki chciałem przekazać Muzeum Okręgowemu w Rzeszowie, ale ówczesny dyrektor nie wraził chęci przejęcia i utworzenia ekspozycji poświęconej Armii Krajowej. Założyłem sprawę w sądzie, a ten wydał wyrok, że depozyt militariów zostaje w dyspozycji Wojewódzkiego Komendanta Policji. Wśród broni krótkiej, która została wydobyta i bezzwłocznie przewieziona do kryminalistycznych ekspertyz był 14-nabojowy belgijski browning kal. 9 mm. Był to ulubiony pistolet ppor. Wiktora Błażewskiego „Orlika”. W dzisiejszych czasach stanowiłby kolekcjonerską i historyczną „relikwię”. Rozumiem, że wówczas  policja musiała sprawdzić tę broń pod wieloma względami. Jednak miejsce dla niej powinno znaleźć się w muzeum, a nie w policyjnym magazynie! Na koniec dodam, że w ostaniem czasie depozytem naszej akowskiej zbrojowni zainteresowany jest zarówno Instytut Pamięci Narodowej, jak i dowództwo rzeszowskiego Batalionu Obrony Terytorialnej, który w swych działaniach nawiązuje do tradycji niepodległościowego podziemia.
  • Pozostaje życzyć Panu i nam wszystkim – pasjonatom historii, którzy wpatrują się w przykład wielkich patriotów Żołnierzy Niezłomnych aby udało się odnaleźć doczesne szczątki ppor. Wiktora Błażewskiego „Orlika” i godnie je pochować, a także, aby doprowadzić do szczęśliwego finału sprawę akowskiego magazynu i depozytu broni, który już dawno powinien być eksponowany w odpowiednio zaaranżowanej izbie pamięci czy muzealnej wystawie. Bardzo dziękuję za rozmowę.
  • Dziękuję!

Rozmawiał: mł. insp. ZS Artur Szary

Galeria zdjęć